Pierwszy autor listopada – Krzysztof Bąk

Krzysztof Bąk – urodzony w 1984 r. Poeta. Autor książki „Znaki wodne” (Staromiejski Dom Kultury, 2007). Laureat nagrody im. K. Iłłakowiczówny (2007). Nominowany do nagrody Silesius w kategorii debiut (2007). Pracuje i studiuje. Mieszka w Warszawie.

fot. Krzysztof Dolecki

Wiersze Krzysztofa:

komu bukiecik

pora, która skazuje na sen, ten przerywany rozmową,
gdy zgadzasz się na wszystko jak cień na izbie przyjęć.

gdy chce się obejść z daleka tak rozświetlony wieczór,
uniknąć niektórych kwestii, wciąż wypowiadanych

w osobnym porządku. jak w słodkiej wyliczance,
w której wygrywa co trzeci, lecz nim się policzymy

zgubimy pewność i czas. mówiono: czekam i milczę.
mówiono: jak chcesz to przyjedź. tymczasem na ulicy

nie dzieje się nic, w czym ktokolwiek oprócz ciebie
mógłby uczestniczyć.

są tam dwie kobiety, i głośno się śmiejąc
niosą w czyimś kierunku
sztuczny wieniec.

wiersz, na który czekają w twoim domu

skąd bierze się ten rodzaj światła? jakbyś stanął
na środku skrzyżowania, oślepiony przez nie do końca
delikatną wizję, która przecież nie wymaga przypomnienia?

skąd? wychylasz się z nocy prosto w oblodzony poranek.
plaże znajome jeszcze miesiąc temu zostały polane ługiem.
ludzie poznani na plażach zakopali coś w piasku.

a zgiełk, który przeszedł? miasto w tych rdzawych barwach?
jeśli spytamy, w jakim miejscu zaczyna się ten nawrót,
nie znajdziemy słów by opisać spokojny czas pomiędzy.

nikt inny nie będzie ich szukał. muzyka była zbyt głośna.
siedzenia nieznośnie skrzypiały. wyjście opóźniło się,
lecz wszyscy przyszli tak jak mieli przyjść, do ciebie.

pociesza mnie fakt istnienia jeszcze innych linii,
schodów prowadzących na lepsze piętra, jasnych klisz,
które mówią: chodź do nas, jesteś w złej kondycji,

chodź. miałem wrażenie, że coś się stało ścianom,
ale przecież już dawno nie jesteśmy w tym domu.
wydawało mi się, że nie mamy domu, ale czuję się

tak odpowiednio w tej odległości od ciebie, trafiając
kamieniem prosto w gniazdo, i patrząc jak spada,
niczego ze sobą nie niosąc.

wybrany z niewielu

pod maską samochodu wyczuła obcy dialekt.
zadomowiliśmy się w zaspie nawianej pod mur cmentarza.
trzask w głośnikach świadczył o końcu świata –
żadnych nowych wieści, coming out’ów, potyczek.
biura stały puste i nie czekano na nas
nawet na najbardziej przyjaznych częstotliwościach.

cmentarz był pełen światła, śmigła wisiały na krzyżach,
(masa poległych lotników strącona gdzieś nieopodal),
i okrążeni przez małe miasteczka Mazowsza
czuliśmy się leniwie bezsilni i powiązani z ciepłem.

rzuciliśmy się na palenie jak starcy na taras,
cały w styczniowym słońcu i schnących gazetach.
a gdy w środku nie było już nic widać, wysiadłem
przespacerować się wzdłuż muru.

kiedyś chciałem, by powiedziała do mnie
coś w stylu: masz ładne dłonie, lecz to co robisz
jest złe. to co piszesz jest mi zupełnie obce.

tymczasem jej podobało się wszystko.
i gdy wróciłem, dygotała z zimna.